Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 121.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

łowę tego, co mu zostało jeszcze przy duszy i wybiegł, nie oglądając się już, na schody.
Tutaj opuściła go nagle chwilowa pewność siebie; naprężone nerwy odmówiły posłuszeństwa.
— Idjota jestem — myślał, przeciskając się przez ciżbę ku ogrodom, — idjota, błazen, nędzarz i cham. Co ona sobie teraz o mnie pomyśli? Rozmawia zapewne z tamtym cacusiem i śmieje się...
Obłędna nerwowa rozpacz go ogarnęła. Wtulił palce w szerokie usta i gryzł je, pędząc przez aleje palmowe, z których upał był wygnał wszystkich przechodniów.
— Byle dalej! Byle uciec!
Czuł, że łkanie dusić go w piersi poczyna, że dałby wszystko, życie całe i duszę, byle mógł z nią mówić inaczej, tak jak tamten, i żeby ona tak na niego patrzyła...
— Powieszę się — błysnęło mu przez myśl. Zacisnął zęby z nagłem i niezłomnem postanowieniem i począł szukać okiem drzewa ustronnego z wygodną gałęzią.
— Tak, powieszę się — powtarzał. — To wszystko niema już zgoła sensu. Zbyt nędzny jestem i nazbyt głupi.
Zobaczył drzewo figowe o rozłożystych, krętych konarach. Wyszukał wzrokiem jeden z nich — sięgnął ręką, czy mocny. Kapelusz rzucił na ziemię, zerwał kołnierzyk. Był gotów.
Przypomniało mu się naraz, że nie ma z czego zrobić pętli. Szelki zbyt słabe urwałyby się niechybnie. Cały ohydny a tragiczny komizm sytuacji stanął mu przed oczyma. Usiadł na ziemi i począł się śmiać spazmatycznie, chociaż łzy gorące i duże z oczu mu płynęły.