Strona:PL JI Kraszewski Jeden z tysiąca from Ziarno 1889 No 08 1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
JEDEN Z TYSIĄCA.
przez
Józefa Ignacego Kraszewskiego.
(Dalszy ciąg.)

Nim dla nas zgotowano, wziąwszy się pod ręce, poszliśmy znajomemi ścieszkami w ogród z wesołą rozmową pełną wspomnień; zabyliśmy, że jutro ustanie ta spółka, która dziś nas podtrzymywała.
Jak memento mori w klasztorze mnichów milczących, zjawił się przed nami dobrze nam znany urzędnik pan Puchełka. Nie zdaje mi się, bym w pozostałych moich listach wspominał ci o nim kochana matuniu, chociaż to człowiek oryginalny i często mi się nawijający. Żółty, wysoki, z twarzą w fałdy poskładana i dziwacznego wyrazu przez to, że przy szerokich tajemniczo zlepionych ustach, ma krótką i uciętą brodę, czyniącą go do dziadka od orzechów podobnym, z włosami siwiejącemi na tył zaczesanemi z swą wychudłą, pomarszczeną szyją, zapięty w surdut dobrze nam znany, zjawił się na zakręcie uliczki z wielkiem naszem umartwieniem. Pozbyć się go trudno, a najweselszy humor zatruć może swoim pesymizmem i chłodem. Chcieliśmy uciekać od niego, ale i to trudno, bo Puchełka czatuje na młodzież i uczucie, zdając się, jak upiór we krwi, mieć przyjemność w wysysaniu z człowieka wesela i pokoju...
Nie jest mu wcale tak źle w świecie jakby sądzić można, ale brak serdecznych związków, osamotnienie wśród ludzi, zrodziły w nim nieprzemożoną tęsknotę, niewiarę, szyderstwo. Usiłuje wmówić w drugich, że niema w niczem ani kropli dobrego i czystego, dla tego, że on ich znaleźć nie może.
Spotkawszy nas, a znając kilku, wnet przywiązał się uparcie do towarzystwa naszego, choć robiliśmy co mogli, aby się go pozbyć grzecznie, domyślił się pożegnalnej uczty i zapragnął do niej należeć. Kropla atramentu, upadająca w szklankę czystej wody, nie zbrucze ją więcej, jak Puchełka nasz dzionek, na który takie swobodnej rozmowy pokładaliśmy nadzieje. Nie przeszkadza on wprawdzie swobodnemu wynurzaniu się uczucia, ale dość nań było spojrzeć, dość go mieć przy sobie, aby człowiek zastygł i skostniał. Wszystkie twarze oblokły się niepokojem i frasunkiem.
Byli tacy, którzy uciekać chcieli i przenosić się, wyrzekłszy obiadu, byle pozbyć Puchełki, ale nic by to nie było pomogło, upiór potrafiłby pociągnąć za nami. Siłą tylko wesela, swobodnej myśli i młodości, potrzeba go było zwyciężyć czy pochłonąć... Ale nie mieliśmy jej dosyć, myśl rozstania nam ją odbierała, a wpadłszy na to usposobienie tęskne, wampir począł wysysać z nas resztki życia.
Jam był jakoś najweselszej twarzy, najpogodniejszego czoła, wpadł więc na mnie od razu:
— Cóż to wyjeżdżasz pan? dokąd? co? jak? dostałeś miejsce?
Ochoczo na zabicie jego teoryi poczęłem mu opowiadać dzieło Opatrzności Bożej nademną, pozbawionym protekcyi, osamotnionym, a jednak o swej sile już wychodzącym w świat.
Stanął uśmiechając się i słuchał.
— Tak, — rzekł teraz złapany, tenże ci los brzegi krainy posmarował miodem, idziesz z podniesioną głową, i myślisz, że ci się tak wieść będzie in saecula saeculorum! Cha! cha! cha!
I począł się śmiać sucho, szydersko, przenikliwe swe oczy topiąc we mnie.

(Dalszy ciąg nastąpi).