Strona:PL JI Kraszewski Czarna polewka from Dziennik Literacki Y 1868 No 1 page 2 part 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Takim, jakem go odmalował, dostał się po Kościuszkowskiej rewolucji i powrocie z rosyjskiej niewoli, do domu dziadka i takim już do końca życia pozostał. Wiódł życie proste, lubił myślistwo i miał go do syta, roboty obowiązkowej żadnej, wygody wszelkie i poszanowanie. W domu nie chybiając nikomu i nie przykrząc się też umiał zachować swobodę, a co dziwniejsza służba zawsze zgryźliwa, bo często zmęczona, jego szanowała i kochała.
We dworze, ba... nie było człowieka coby go nie lubił, bo znów nikomu się on nie naprzykrzył. Do kogo nie miał serca, to go zimno zbywał i unikał.
Strzelał jak nikt, a o myślistwie prawie nigdy nie rozpowiadał, trzeba się go było pytać żeby się co dowiedzieć. Kłamstwem się brzydził, gdy w żaden sposób prawdy nie wypadało powiedzieć, milcząc usuwał się.
O ile książki lubił (choć nie wszystkie, bo bywały takie które za okno ciskał ze złości), kałamarzem i papierem brzydził się niezmiernie, gdy mu najmniejszą karteczkę przyszło napisać, pluł, zżymał się i najczęściej wolał ostatecznie pójść o milę piechotą z odpowiedzią, niż z atramentem mieć do czynienia. Pisał też, gdy mu się to trafiło, panie Boże odpuść, jakby kura nabazgrała, i metodycznie w przekątnią papieru.
Najznakomitszym z jego talentów (wyjąwszy ujeżdżanie koni, o którem nie mówię) było — opowiadanie. W długiem życiu napatrzył się i nasłuchał historji mnóstwa, a miał wrodzony talent bajarza niezrównanego, w którym widać było przekonanie jakieś i przejęcie się niemal admiracją dla samego siebie. Kiedy mówił (co się nie często trafiało i pod dobry humor tylko a między swemi) lubiał też by go słuchano jak się należy z uwagą i zajęciem. Szelest, roztargnienie gniewały go tak, że wśród historji gotów był urwać i ujść nadąsany.
I skłonić go by zasiadł do powieści, nie każdy potrafił a nie co dnia. Dla nas młodzieży wielkie to było święto, gdy rotmistrz u komina siadłszy, gładząc bujnego wąsa, głosem jasnym, wyrazisto począł jedną z tych tysiąca historyjek, od których oderwać się nie było można. A mógł z niczego, ze źdźbła, z pruszynki, z takiej treści w której potem powtarzając ją nikt nic tak osobliwego nie dojrzał, zrobić prawdziwy klejnot a pieścidełko. Artysta w swoim rodzaju, czego dotknął w drogie umiał przekształcić cacko.
Bywało, siedzi zimowemi wieczory rotmistrz Kaniowa u komina. Mamcia chodzi z pończochą, ojciec w krześle swojem z fajką duma, a my jak tylko dojrzym, że się p. Sebastjanowi z oczów świeci, nuż go męczyć: »Powiedz nam co ze swych czasów.« Jam był najstarszy i miałem u niego zachowanie, a mimo to nie łatwo przychodziło uprosić. I to się pojmuje; rotmistrz nigdy prawie dwa razy jednego nie powtarzał, jak bardzo wielu gawędziarzy, zawsze coś nowego wyszukać musiał.
— Zkąd się to u niego bierze! — mówiła matka. I ona jedna co miała u niego powagę taką, że gdy do naszych próśb dorzuciła słowo, pan rotmistrz zamyślił się, po głowie szukał i zawsze coś wynalazł.
Na mnie gdym był bardzo natrętny, gderał.
— Wam opowiadać, wam! młokosy! co? chyba takie bzdurstwa jakiemi się wy żywić lubicie, co to bez głowy i ogona, a w środku kości. I czy wy słuchać potraficie? Dla was bajki co niańki prawią, awantury jakichś Rinaldinich, włoskie koncepty, francuskie sentymentalizmy w sam czas, a tak po staremu, po polsku jak to my sobie opowiadali, żal się Boże zachodu! Czy wy się na tem poznacie?