Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 145.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozśmiał się. — Idą panowie Krakowianie i Sandomierzanie i Mazury na nasz Kraków, aby nam go odebrać. Zamku bronić nie mam kim. Muszę sam na Węgry ciągnąć, aby ludzi z tamtąd przyprowadzić. Tymczasem inaczej nie może być, zamek wam oddam na ręce, abyście mi go cało uchowali.
Z wielką uwagą, powyciągawszy głowy słuchali Niemcy. Wójt się namarszczył i zadumał. Spojrzał porozumiewając się na swoich.
— A nie możeż inaczej być? — zapytał po rozwadze.
— Nie może — odparł Leszek. — Ja nie mam kim zamku obronić. Zabiorą go, wyżeną mnie, będziecie i wy musieli iść precz. Jeżeli czas zyskam, Węgrów i Kumanów na odsiecz przyprowadzę... Wyswobodzę was i nagrodzę. Dali Bóg ochronić to gniazdo moje... zapłacę wam dobrze za to, dam prawa nowe, miasto weźmiecie całe...
Rękę położył na piersiach.
Wójt spoglądał po swoich, oni na niego. Niektórzy w niepewności co począć głowami wahali.
— Myśmy nie wojenni ludzie! — bąknął jeden.
— Ale ręce macie i męztwa wam nie brak — odparł Leszek — więcej nie potrzeba. W pole iść, na to żołnierz, a w zamku się bronić nawet baby potrafiłyby, gdyby serce miały.
— Długoż to potrwać może? — zapytał wójt.
— Liczcie ile czasu potrzeba aby się na Węgry