Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 126.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

traci w końcu czasu miarę i dni liczbę. Codzień, niezmiennie powtarzało się toż samo.
O jednej godzinie budziła się straż za drzwiami i gwarzyć zaczynała, przynoszono jedzenie, wchodził Kaczor, mówił o pogodzie... Biskup probował się modlić, gniew i myśl zemsty przerywały mu modlitwę. — Jadł potem, drzemał, bił się w pośród tych ścian ciasnych i dusił, a po długiej bezsenności gorączkowym snem usypiał.
Na zamku przez okno widać było zawsze tych samych żołnierzy załogi wiodących konie, noszących wodę, grających w kości, pasujących się z sobą lub po piwie śpiących w cieniu.
Na zamku pusto było, cicho, dusząco.
Po kilku tygodniach tej męczarni podobnej do katuszy, gdy zbrodniarzowi sznurami ręce i nogi powiązawszy, zwolna mu członki ze stawów wyciągają, — Biskup nie wiedział czy spędził tu dni, czy lat kilkanaście. Wszystko się zmięszało w szarej myśli mrokach, pierwsza niewola z drugą, młodość z dniami teraźniejszemi.
Spodziewał się czegoś — odezwy, głosu — poselstwa, żądania — nie przybywało nic.
Nawet pleban miejscowy, dawniej mu znany nie przychodził go pocieszać. — Biskup nie wiedział iż zmarł był, a obcy go zastąpił.
Jednego dnia śmiertelnie znużony ciszą tą i jednostajną rozmową z Kaczorem, który z zam-