Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 110.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Paweł rękę doń wyciągnął, ścisnęli się, przybyły lekko skłonił się jakby do pocałowania jej, wnet odprostował i westchnął ciężko.
Biskup spojrzał w głąb izby — nie było w niej nikogo — za progiem zdala, stała czeladź jego, przyglądając się i szepcząc po cichu.
Gość był tak ubrany jeszcze jakby powracał z pogrzebu i uroczystości zamkowych, w szatach paradnych, w kożuchu sobolim, w kołpaku z piórem, z pasem złocistym... Ubranie te zawadzało mu, ciężyło, bo je coraz poprawiał... Zdradzała się natura niecierpliwa.
Długo dość, Biskup i on, powitawszy się stali milczący. Wiodąc go za sobą Paweł poszedł usiąść na wezgłowiu i wskazał mu ławę zasłaną u swego boku. Schylił się do przybyłego.
— Poczyna się era nowa! — rzekł szydersko.
— Lub starych dziejów przedłużenie! — głosem stłumionym, schrypłym odparł przybyły. — Nowego tu w istocie niema nic. Myśliwego straciliśmy, żołnierz go zastąpił, a wodza i głowy jak niemieliśmy tak niemamy!
Paweł poruszył głową.
— Wojewodowie oba dobrzy! nie mówcie! — odparł. — Pudyk prowadził na plac i bił się dzielnie. Leszek od niego lepszy jeszcze.
— Pewnie, ale na księcia tego za mało — począł gość. — W domu też i czasu pokoju głowy potrzeba. Nie dość utrzymać co się dostało, zdo-