Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 025.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak własną komorę? — odezwał się klecha. — Wilcyć go nie zjedzą.
— Nie ukąsiliby, tak stary i twardy, — odparła Zonia śmiejąc się i siadając na ławie.
Siedzieli tak na rozmowie z klechą dobry czas, aż się pożegnał i wyszedł. Werchańcowa kręciła się po izbie, ogarniał ją niepokój jakiś.
— Ten zbój to mi zawsze takiego strachu napędza, — rzekła do siebie. — Niebardzo mi się na co zdał, a wszelako oczy do niego nawykły...
Przeżegnała się pobożnie, pocałowała krzyż, narzuciła chustę na siebie, i pobiegła do dworca. Tu popytawszy czeladzi, do komory wpadła, w której Biskup siedział nogę na nogę założywszy, sam jeden z czołem nafałdowanem.
Zobaczywszy ją w progu, odwrócił twarz.
— A gdzieżeście to mego podzieli? — ostro zapytała Zonia. — Biskup ręką zamachnął.
— Idź, jędzo idź! — zawołał — w lesie został...
Popatrzyła mu w oczy.
— Cóż to jest? — zakrzyczała. — Wszak to już nocka? a jego tak na wilki zostawiliście?
— Milczże i idź zkądeś przyszła — odparł sierdząc się Paweł i pięść podnosząc. — Precz, babo!
— Czegoś zły! — zamruczała Zonia, wcale