Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jętnością człowieka, co nieraz śmierci w oczy zaglądał, skinął na czeladź i jechał za panem.
Łowcy i psiarze nie śmieli ani szepnąć w drodze, mierzyli się oczyma.
Jeden z nich, choć pod okiem pana, gdy Werchańca do mogiły ciasnej wkładali, odczepił mu róg zręcznie i ukrył spiesznie za pazuchą, drugi nóż wysunął i w but go schował. Ci idąc mieli niewiniątek twarze i wydawali się najpokorniejszemi.
Było dobrze południe, gdy z lasów się na pole wybrali, a choć po drodze ze zwierzem się spotykali, Biskup ani nań spojrzał, ani ścigać kazał. Jechał tak pogrążony w sobie, iż na konia nawet baczności nie dawał. Parę razy mu się potknął mocno, skarcony został do krwi ostrogą.
Za lasem czekała przy chacie leśniczego część biskupiego orszaku.
Chata była nędzna, choć leśnik bogaty, bo naówczas z zamożnością się przed wszystkiemi kryć musiano, aby nie obdzierali.
Ludzie Biskupa stojący tu postrzegli zaraz, że Werchańca brakło, ale ten się często w las zagnawszy obłąkał, nie było w tem nic tak dziwnego.
Poznali tylko po obliczu pana, że łowy źle pójść musiały, bo i zwierza nie wieziono i on jechał zasępiony, a służba szła w strasznem milczeniu.