Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 163.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brwi miał ściągnięte i usta zagryzione. Był to mąż surowy, nieustraszonego ducha.
— Źle czynicie, — odezwał się otwarcie do staruszka. — Przebaczcie mi, że do was odzywam się tak zuchwale! Źle czynicie odrzucając infułę! Należała wam ona! a wy jeszczeście jej potrzebniejsi niż ona wam. Choćby dla tego należało po nią rękę wyciągnąć, aby jej nie pochwycił kto inny — niegodny!
I pięść jednę groźno podniósł do góry.
— Połowę kapituły spoił, nakarmił, drugą obietnicami łudzi... Wszystkich obałamucił człowiek ten, który będzie nam zakałą. Paweł z Przemankowa! Biskupem! — dodał ironicznie — toćby równie na Lucypera i Belzebuba głosować mogli! Ojcze Jakóbie! ratujcie! póki czas!!
— Janko miły — rzekł łagodnie ksiądz Jakób — nie unoście się. Nic to nie pomoże. Niedoścignione są wyroki Boże! My we dwu czy w kilku nie przemożemy kapituły! Oni go obiorą!
— Tośmy zginęli! — namiętnie wykrzyknął Janko.
— Ale nie! — rzekł zimno ksiądz Jakób. — Przez jednego człowieka ani kościół ani diecezja zginąć nie może.
Wybiorą — rózgę Bożą na samych siebie...
Spuścił głowę.
— Choćbym sam jeden przy swem pozostać