Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 134.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Książe Mieczysław zbladł, obejrzał się w koło. Lignickie mury widać za nim było jeszcze.
Sam koń czy on się zawrócił?
Ci, co go otaczali chwieją się, kręcą — uchodzić zaczynają, popłoch się mnoży — pojedyńczy zbiegają, pochyliwszy się na kark koniom.
Henryk odrętwiał — nie umiał słowa znaleść na okrzyk boleści i począł wołać.
— Gore! gore!
Spostrzegł Opolan, którzy zwrócili się do ucieczki, pędzi aby zabiedz im drogę; Tatarzy mu ją zastępują...
Opolanie uchodzą!
Dzicz naciska za niemi. Jak fala odepchnięta od brzegu, idą, wracają nazad, są wszędzie...
Wśród tej czerni zbitej, pułk Sulisława z chorągwią swą czerwoną jeszcze kupą się przerzyna, brodzi w niej, trzyma się spójny. Padają przed nim wałami łupy, ale na nich żywy ów zwierz pustyni podnosi się, mrówi, naciska.
Dziw nad dziwy! Po nad głowami czarnego tłumu coś nagle zaszeleściało, wiatr powoli rozwiewa chorągiew jakąś ubarwioną krwawo.
Lśni się ona jak posoka gdy zastyga, purpurą, żółcią i zielenią, które się na przemiany mieniają; a pod nią tkwi głowa ludzka olbrzymia, rozczochrana, straszna, z otwartemi usty, z językiem wywisłym, z oczyma trupio zeszklonemi, blada i niby żywa. Z nozdrzów jej bucha kłęba-