Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siebie spojrzał, już to czarne mrówię, wszystko na małych włochatych koniach, osmolone, z psiemi pyski szerokiemi zataczało tuż pod skraj lasu. Ledwiem miał czas — nie pomnąc co czynię — zwierzem się prawie stawszy — kroków kilkanaście uskoczyć w głąb. Jakem się na gęstą choinę dostał po gładkim pniu, prawie do wierzchołka — Boże mnie skarz, jeżeli dziś przypomnieć mogę. — Od młodości nigdym na drzewa nie łaził, nawet dla własnych barci, a ze strachu i bolu, nogi i całe ciało drżały i dygotały... opatrzyłem się zaś dopiero, gdym na rosochatych dwu gałęziach się oparł. Już dalej leźć nie było gdzie.
Tum dopiero mój popłoch i głupotę kląć począł, bom się wrzekomo zgubił tem drzewem... Lepiej było dalej biedz w puszczę.., a tu już dobijała się ta dzicz, zajeżdżała pode drzewa, poczęła stawać i mościć się.
Złazić nie było już czasu, bo by mnie łacno postrzegli. Poleciwszy więc duszę Bogu, gdym u pasa wiszący nóż zobaczył — rzekłem sobie, że gdyby mnie go brać chcieli, to go sobie w pierś wrażę, abym męczeństwa uniknął...
Psiarstwo to jednak zwijało się na skraju, mnie dotychczas nie widząc, tylko psy duże kosmate, na nogach wysokich, które zaraz za mną nadbiegły, poczęły tropem gonić aż pod sosnę. Tu łby popodnosiły, pociągnęły nosami, łapami