Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 041.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawalili ziemię jako mrówię, jako gad. Sta stu tysięcy wylało się tego ze stepów — kto to zmoże??
Wśród milczenia, począł jeden z duchownych.
— Na zgubę poszło imieniowi chrześciańskiemu, jako stoi w piśmie! A co wolą Bożą i dopustem jest, przeciw temu człowiek mizerny nie może nic! Ruś w ręku ich cała; kneziowie służyć im muszą, a który głowy nie dał, w łykach strzemiona im podają. Mało kto z nich ocalał.. nie dają życia nikomu, prócz młodzieży, którą w niewolę na pastwę chuci bydlęcych pędzą.. Starych rzeżą wszystkich, niewiasty, mężów, dzieci.. a krew ich piją... trupy jedzą...
Sulisław słuchał milczący, i trochę oczów spuszczając rzekł zwolna.
— Toć nie mając już przed sobą nic tylko śmierć — trzeba ważyć resztę życia, aby poczciwości nie postradać. Co nas rycerstwa jest, musiemy się zebrać do kupy i czoło stawić.. a ginąć to ginąć!
— Będzie nas może jeden na ich stu! — zamruczał ktoś z boku.
— Choćby jeden na tysiąc — odparł chłodno Sulisław — śmierć zawsze równa.. Albo musiemy sami przeciwko nim iść, lub się z księciem Henrykiem łączyć, który pod Lignicą zbiera siły.. Oni tam pono Wrocławskiego grodu nie dostawszy, ciągną.