Oglądając się niemal pogardliwie do koła, zbliżać się poczęli do Miłosza, który się nieco podniósł, gdy ich zobaczył, ale nie wyszedł na spotkanie. Oczy tylko zwrócił, by się im przypatrzeć z daleka. Gdy przed nim stanęli, ręką ich powitał i czekał.
Natenczas starszy się odezwał do niego.
— Dostaliśmy i my się do was kneziu z niebezpieczeństwem życia, bo my tutejszego pana dziedzice, jak zwierz dziki jesteśmy ścigani. Wy tu jesteście zamknięci, nie chcecie bronić praw swego rodu... Przyszliśmy was zmusić, abyś szedł nam pomagać i dał ludzi.
Miłosz się popatrzał groźno na obu.
— Wy? mnie? zmusić? — jęknął powoli...
— Tak — ciągnął daléj starszy — tak, ja po ojcu odziedziczyłem władzę choć młody... panem jestem i nad krajem i nad wami. Przynajmniéj rodowi własnemu i krwi nie dam się przeciwko sobie podnosić.
Miłosz słuchał, niekiedy mu oczy błysły — niedźwiedź u nóg jego leżący, głos obcy i ludzi czując nowych, mruczał dziko. Zdawał się czekać tylko skinienia, aby się rzucić na nich.
— My musiemy — ciągnął starszy — i ziemię naszą i gród odzyskać. Wszyscy Leszkowie muszą pójść z nami. Tę czerń i tłuszczę co podnosi głowy, trzeba zgnieść i wytępić, wybić i spętać.
Mówił powoli przestając co chwila, i wycze-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 3 117.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.