Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złacanemi skrzydłami. Sambor legł i głowę a oczy w ręce utulił. Słuchał śpiewów i nie słyszał, marzyły mu się, bo zwolna sen za powieki go chwytał.
W tém zdala coś zatętniło... załopotało... zadrgało. Czy zwierz spłoszony tą wrzawą?.. Ale zwierz szybko pomyka, a tentent sunął się powoli, ostrożnie, milknął i wznawiał... zbliżał się i stawał... Sambor rozróżnił już stąpanie kilku koni i ludzi, ciche szepty. Skrył się więc głęboko w gąszcz, w trawy i krzaki, i czekał.
Ostrożnie wysunęła się z boru ludzi kupka. Blask, który wpadał zdala, nie dozwalał rozeznać twarzy. Mężczyzna jechał na koniu silnym, dwu za nim, kilkoro czeladzi podążało pieszo. Schylali głowy i podnosząc gałęzie przypatrywali się ogniskom.
— Podkraść się trzeba pod koło... — szeptał jeden — co za dziw na Kupałę porwać sobie dziewczynę? Komu jéj nie dają po woli, musi wziąć gwałtem... Bylem ją na koniu miał, to moja, nie wyrwie mi się, nie dogonią, nie odbiorą... Zechcą bronić... choćbym życiem przypłacił! Na prawo...
I szepcząc posunęli się wszyscy ku brzegowi lasu, mijając przyczajonego Sambora. Zsiedli z koni, wiodąc je pocichu za sobą i kołowali wybierając, kędy przejść mogą niepostrzeżeni. Jeden odgarniał gałęzie i oko puszczał przodem, a sam wśli-