dzia, który mrucząc, podścielał się pod pańskie nogi...
Dwie sroki chodziły skacząc po podłodze.
Gdy weszli zwolna, kneź Miłosz się nie ruszył, oczy tylko ku nim skierował, wlepił w nich i czekać się zdawał, by oni poczęli rozmowę. Sroki tymczasem pobiegły w kąt, a niedźwiedź głowę zwróconą ku ścianie odwrócił, ziewnął szeroko i znowu ją na dawném miejscu położył.
W izbie było duszno nieznośnie, a stary kneź trząsł się z zimna.
— Kneziu Miłoszu — odezwał się Wisz powoli — pozdrawiamy was.
— Ktoś ty taki? — zapytał głos ponury i gruby, jakby z głębin wychodzący.
— Kmieć Wisz z sąsiadem Domanem.
Kneź milczał.
— Dozwolicie mówić z sobą?
— Mówić, ze mną — począł ten sam głos dziki — ja nie mam nic do ludzi, ani oni do mnie? Czego chcecie?
— Rady dobréj — rzekł Wisz.
— Jam jéj sobie nie znalazł, drugim téż dać nie potrafię, gdzieindziéj po to idźcie — odparł kneź...
— Źle się u nas i z nami dzieje — ciągnął stary zwolna, nie zważając na odprawę — wasz i nasz wróg gnębi nas coraz okrutniéj.
— Kto?
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 140.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.