Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 164.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   160   —

wa i wołanie o ratunek dochodziło. Domyślali się wszyscy że kmiecia męczono, bo kilku oprawców z powrozami i żelaznemi na ręce śrubami pobiegło do drzwi Skarbnego..
Tym czasem nowa sprawa się przed sąd wytaczała.
Z wielkiém wołaniem ukazał się w progu człek rozczochrany i odarty, lat średnich, w odzieży poszarpanéj, z nogami bosemi, zaledwie płaszczem obłoconym przysłaniając nagość swoją.
Na twarzy miał ślady świeżego pobicia.
Wpuszczony do izby, ledwie się dowlokłszy do stołu, upadł na kolana, jęcząc i szlochając.
— Zabili! zabili, rozbójnicy! patrzajcie! Spokojnego, niewinnego człowieka napadli w biały dzień, na ulicy. Aj! gwałt! zabili!
Z mowy żalącego się rozerwanéj, niewyraźnéj, szlochaniem gwałtowném przerywanéj zrozumieć nic nie było można. W tém wystąpił inny ode drzwi człek w czarnym płaszczu, z brodą długą, wzrostu słusznego, w spiczastym kapeluszu z żółtą łatą na wierzchu i ręce rozkrzyżowawszy zaczął wołać, jakie się działo pod bokiem pańskim bezprawie, iż biednego człeka żaki szkolne potłukli, nie żeby im w czém winnym był, ale że w nim żyda czuli. A książe sam i jego i innych współwyznawców gościnnie u siebie przyjmował, opieką ich swoją okrywał.
Do drzwi pachołkowie przypędzili kupę chło-