Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 150.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   146   —

nie mógł zajrzeć nikt. Rozpusta go zniszczyła i zjadła ale tak jakoś dziwnie że na anachoretę wyglądał, co mu bardzo było na rękę. Świętego mógł udawać wyśmienicie.
Gdy do zamku na sądy szedł postawę przy iérał mniszą, oczy spuszczał, ręce składał, zginał grzbiet, głowę na piersi zwieszał, litość brała nań patrzeć.
U sądów téż, choć ludzi żywcem jadł, zawsze ich kąsał tak słodko, tak miłosiernie zabijał, tak karał serdecznie, jakby mu dusza się wzdrygała nad wymiarem sprawiedliwości. Nie nazwał nigdy nikogo inaczéj jak dzieckiem swém, kochaną istotą, bratem, ojcem, ale gdy go ujął w szpony, wyssał ostatnią krwi kropelkę. Czy się tam było kłaniać, prosić czy bronić lub gniewać, napróżno; słodki a dobry Mierzwa nie uląkł się, nie zmiękł, westchnął, czasem zapłakał, ale świętéj sprawiedliwości domierzył.
Na cztery oczy gdy go datkiem zmiękczyć usiłowano udawał zadumanego, nie bronił się, co mu dano do kieszeni schował, ale nie zmieniało to wcale jego postępowania, darł ze skóry tego co go przekupił, tak samo lub gorzéj jak tych co nic nie dali.
Spraw do sądu książęcego było zawsze co niemiara, niekiedy sam Mieczysław siadał je rozstrzygać. Naówczas z innemi dworu urzędnikami stał u boku jego Mierzwa dla parady, częściéj się