Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 124.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   120   —

Patrzę, gruby Kietlicz z koniem skacze a klnie i odgraża się.
Kazał go Scibor puścić. Wpadli na zamek jak do zdobytego grodu, dawaj przewód, obroki, strawę, a łają, a grożą, a biją. Wieźli z sobą ziemianie, kmieciów nabranych po drodze z chat, po gościńcach, po polach, powiązanych, zbiedzonych aż strach.
Scibor odczepnego dawać kazał co żądają, aby się zbyć. Mało było wszystkiego. Ledwie nahałasowawszy wyszedł Kietlicz od chorego Scibora, zamknięto drzwi, bo zaniemógł gorzéj stary. Począł się do nich dobijać, a jam stanął wchodu bronić, więc i mnie ziemianina obcego wiąż i prowadź pod sąd na zamek.
— A psu brat! — zawołał któryś z tłumu. — Zapłaci mu się za to!
— Dostałem się i ja w jego łapy — kończył Stach — a com się po drodze napatrzył, włosy na głowie stawały. Byle za co ludzi chwytali. Niedźwiedzia jeden ubił, co mu barcie i pola psuł, wnet go pod sąd chwycili, innych pobrano, że się wygadać nie umieli co zacz byli.
— Toć to powszednie rzeczy! — dodał inny.
— Dostałem się tedy na Wawel, na zamek, a tu, ot sam nie wiem jak się stało, pakując innych do ciup, o mnie zapomnieli. Staliśmy, stali czekając aż mi sługa mój ręce rozwiązał, no — i pojechaliśmy do wrót. Stać się uprzykrzyło.