Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   115   —

I tu też we dworku pana Leszczyca, który na swój czas obszerny był, a czy pan doma czy nie, za gospodę ziemianom służył zawsze, i jechał doń kto zamarzył — myśl panowała nader wesoła, zwłaszcza, że już nocy zostawało nie wiele, na dzień się brało, mieli więc czas ludzie nagadać się, pobratać, wyściskać, wykłócić i pogodzić.
Dnia tego pełno było jak nigdy; zdawało się że od gąszczy téj ściany się rozsadzą — ludzie ledwie się poruszali. Ław nie stało do siedzenia, niektórzy już legli na ziemi, inni się spoczywając mieniali, niektórzy na zimny piec wlazłszy i nogi pospuszczawszy bili niemi, aż glina z niego leciała. Siedzieli i na progu i na beczułkach pustych i na kolanach jedni u drugich.
Mówili, prawda, wszyscy razem, ale to nic nie wadziło, bo mało kto czego słuchał. Każdy mówić chciał i tego mu było dosyć, gdy się wygadał. Rozmawiali więc niektórzy podochoceni i w ten sposób, że jeden i drugi razem prawił, każdy co innego, a śmieli się oba, bo im jakoś na sercach lekko było.
W istocie zaś śmiać się tak bardzo nie było czego, gdyż nie lada o czém mowy były w początku i nie lada co się w skutek narad zbierało.
Gdyby Kietlicz mógł był posłuchać o czém tu gwarzono, włosyby mu na głowie powstały, tak pana jego i sługi nie szanowano.