Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 262.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   258   —

dzieckiem prawie, a odtąd nie spotkałam w świecie ktoby mi mógł być miłym.
Dziwném wejrzeniem zdała się mówić księciu — Nikt chyba ty!
— Miłościwy książe — ciągnęła daléj — spotwarzono mnie, jam niewinna! chyba że czystą się czując śmiałą jestem.
Weź mnie, panie, w opiekę swoją, osłoń — będę ci wierną służebnicą! Zostanę przy dworze twym, pójdę gdzie nakażesz, choć córką jestem możnego gniazda, bądę niańczyć dzieci twoje.
Dla takiego pana jak ty, któżby życia nawet nie dał?
Śmiałe te a dziwnie poplątane wyrazy, mięszały Kaźmierza, ale widać było że wstrętu mu nie czyniły. Uśmiechał się.
— Boże uchowaj — rzekł — ażebyście zbyt blizką mnie być mieli — niebezpieczną jesteście. Potwarze na was rzucają bo mężczyzn za sobą wodzicie, którzy się wam oprzéć nie mogą.
Dorota oczy sobie przysłoniła.
— A! panie — wyjąknęła — czyż się to godzi tak z nieszczęśliwéj naśmiewać. Piękność moja i młodość dawno poszły ze łzami... a dziś już — —
Spojrzała nań oczyma przymglonemi, białe ząbki z różowych ust się dobyły — książe patrzał, coraz bardziéj czując się ujętym. Korzysta-