Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   251   —

Uśmiechnęła się wdowa udając skromną.
— Ja zalecać mu się nie myślę — rzekła oczyma sobie kłam zadając — tylko prosić o opiekę.
— Niebezpieczna rzecz brać was w opiekę — począł wesoło, zbliżając się do niéj Wichfried — to jak żarzewie za pazuchę.
Ja com tu wszedł ino, a już mi się wychodzić nie chce. — Siedziałbym jak wkuty, choć sprawa pilna.
— Siadajcież proszę — rozśmiała się rada z siebie wdowa i klasnęła na sługę, aby wino podał, które zawczasu przygotowane było.
Miała już Wichfrieda i była swego pewną. Gdy przyszło pić, niemiec wymógł na niéj aby wprzód do kubka przyłożyła usta, dla nadania napojowi smaku, potém przysiadł się do niéj tak blizko iż czuł jéj oddech i mógł na białe patrzéć ramiona.
— Wiem — odezwała się do niego — że książe jutro jedzie do Krakowa, ja czekać nie mogę, wprzódy się z nim widzieć muszę i zapewnić sobie jego opiekę. Zatém, miły panie, dziś mi wyrobicie posłuchanie.
— Dziś? kiedy? chyba o mroku?
— O mroku! w nocy! wszystko mi jedno — odpowiedziała Dorota — księcia się nie boję. Padnę mu do nóg, powiem o prześladowaniu mojém, ojcem mi musi być.