Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 234.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   230   —

pytywała o zdrowie, Kaźmierz głosem niepewnym odpowiadał tylko łagodnie, że potrzebuje spoczynku.
Zwolna więc powysuwali się wszyscy, książe tylko odchodzącego Wichfrieda zatrzymał ręki skinieniem. Długo jednak nie mógł przemówić do niego, chwytając się za głowę i piersi, oczyma zataczając dokoła, przysłuchując się z trwogą jakąś gwarowi na podwórcach.
— Wichfriedzie — zawołał — stało się, czegom się obawiał najwięcéj. Aż tu przybyli goniąc i żądając czego ja im dać nie mogę!
— Przyszli błagać, abyś ich ratował — rzekł Wichfried. — Com przepowiadał, to się dokonało, biskup i wojewoda z krakowianami proszą na stolicę swą. Uchylić się niepodobna.
— Raczéj znów ujdę na puszczę! skryję się, ucieknę — zawołał Kaźmierz — niżelibym miał złamać słowo dane bratu i sumienie pokalać moje! Nigdy! nigdy!
— Siłą was wezmą — odparł Wichfried — opór tu próżny. Nie ma jednego człowieka, coby wam pomógł przeciw nim. Księżna, przyjaciele, starszyzna, duchowni, przeciw wam a z niemi!
— Milcz, Wichfried — ofuknął książe — milcz, złe to są słowa!
Za drzwiami słychać już było dopraszających się wnijścia. Jaksa uchylił zasłonę i wcisnął się niepytając zezwolenia. Spojrzał na Kaźmierza, ba-