Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 211.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   207   —

dał pociągnąć. Przedłużająca się ta walka na słowa coraz bardziéj go trwożyła, bo lękał się ciągle przybycia orszaku Mieszka i zamachu na swego pana. Kilka razy wejrzeniem ostrzegającém, a gdy się Mieszek odwracał, ruchami starał się dać poznać Kaźmierzowi, aby skończył rozmowę, ale ten nie ruszał się i spokojny, łagodny usiłował tylko brata uśmierzyć i ukoić.
Wszystko to jednak, zamiast dobrego skutku drażnić się go jeszcze zdawało coraz więcéj i wzburzenie pomnażać.
Skończywszy a raczéj przerwawszy rozmowę, Mieszek szybkim ruchem ręki sięgnął po róg, który miał na piersiach, jakby na pomoc chciał zawołać swych ludzi. Wichfried ujrzawszy to rzucił się ku niemu.
— Miłościwy panie — zawołał żywo, — nasi ludzie są pewnie bliżéj, mamy ich z sobą podostatkiem, czekają ztąd niedaleko. Jeżeli potrzeba posługi ja na moich zatrąbię.
Kłamstwém tém, które zarazem groźbą było, chciał odwieść Mieszka od powoływania swego orszaku. Na znaczeniu tych wyrazów książę się nie mógł omylić, i — zatrzymał się, róg podniesiony gniotąc w ręku.
— Najlepiéj by było — dodał Wichfried — abyśmy ani my, ani Miłość Wasza świadków tu nie ściągali. Ludzie są podrażnieni, mogłoby co z tego nieswornego wyniknąć.