Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 196.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   192   —

fried — książęta, mówi polskie przecie przysłowie, braci nie mają.
— Złe to przysłowie — przerwał Kaźmierz — ja go znać nie chcę. Nikogom w życiu nie kochał jak Henryka, nikogom nie szanował jak Bolka, a Mieszka jako starszego pana z woli ojca uznaję zwierzchnikiem i czczę.
Wichfried nie dając o tém się obszerniéj rozwodzić księciu, począł mówić o panowaniu, jak ono było rzeczą słodką i miłą, jaką dawało moc czynienia dobrego, jak się go odrzucać nie godziło, ani pogardzać niem gdy samo się do rąk cisnęło. Kaźmierz zbył go milczeniem. Jechali tak długo, aż konie zmęczone ustawać już poczynały, książę obojętny nie zważał nawet dokąd się zapuścili.
Ludzie ze psy zapędzili się byli gdzieś w drugą stronę.
Przy pierwszéj lepszéj łączce, gdzie dla koni była woda, siedli spoczywać. Skwar dopiekał, zatrąbiono na ludzi. Ludzi ni psów słychać nie było. Wichfried z klasztoru wziął był opatrznie posiłek do torby. Mieli kubki i bukłaczek z winem, mieli się i napić czego. Potém spoczywali długo w cieniu, koniom dając dobrze wytchnąć.
Kilka razy jeszcze Wichfried w trąbkę uderzył — nikt nie przybył, nikt nie odpowiedział. Zdrzémnęli się trochę na trawie, gdy przebudziwszy się spojrzeli na niebo, poznali że się