Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 190.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   186   —

czekać na przyjęcie to niebezpieczném było, zabrali więc chleby i beczułki, które im ks. Cellarius i Hospitalarius wynieśli i pociągnęli w zarośla.
Znużeni ziemianie, choć mrucząc, musieli Stacha posłuchać i z pod klasztoru się wynosić.
Z miejsca, które w blizkości na obozik zajęto, widać było klasztor w dolinie i wiodące do niego drogi. Nie rozpalano ogni aby się nie zdradzać dymem, konie spętane poszły na paszę, panowie na siodłach i kobierczykach pokładli się do snu postawiwszy straże. Stach téż na czatach pozostał.
Dzień był skwarny i wydał się im długim. Dokoła panowała nieprzerwana cisza, na drogach żywéj duszy nie widać było do wieczora. Co chwila spodziewał się Stach ujrzeć gdzieś kupkę jezdnych, ale już i mrok zaczął zapadać, a nigdzie nikogo nie widział. Oczy wypatrzył nadaremnie. Gwiazdy się już pokazywały na niebie, gdy niespokojny pobiegł do klasztoru, sądząc że książe gdzieś pokryjomu mógł się prześliznąć między drzewy, tak że go niedostrzeżono.
Nierychło doprosił się Papibora, którego Opat w swoim dworku ugaszczał. Wywołany dowódzca stawił się wesół, ożywiony i wielką czcią dla gościnnych mnichów przejęty. Niedając się Stachowi odezwać, począł od sławienia gospodarzy.