Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 2 177.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oszaleli rozpaczą, wracali z wesołym uśmiechem rezygnacji.
Prostaczkowie zarówno i ci co się mądrością chwalili, korzyli się przed nim i kraj szaty całowali z wdzięcznością.
Szklarska miała to szczęście, że go znała i że dla niej był względnym. Przyszła jej myśl trochę dziwna, szukać ratunku dla strażnikowej, u starego pobożnego mnicha. Pojechała do klasztoru, z wielką trudnością dostała się do celi, za pozwoleniem przełożonego i znalazła zatopionego w czytaniu Ś-go Bernarda.
Popatrzył na nią chwilę.
— Cóż cię to tu moje dziecko, do mojej celi ściągnęło? — zapytał. — Nie prosta ciekawość pewnie, ani tęsknota po mnie. Boli cię co?
— Mój ojcze — odparła żywo Szklarska — dla siebie bym was nie trudziła, bo się nie godzi świętych ludzi niepokoić dla lada dolegliwości, ale posłuchajcie mnie, ojcze.
I Szklarska poczęła mu opowiadać historję Koiszewskiej i jej dziecięcia. Stary słuchał, czasami tylko poruszając zlekka ramionami, lub w górę podnosząc oczy.
— Czegoż ty chcesz odemnie? — rzekł — czas tę ranę uleczy... Smutne to, zaprawdę, żeśmy dożyli tego iż ostatni węzeł, co trzymał rodzinę, miłość dla rodziców, poszanowanie ich, potargane zostały. Ale wie Bóg dlaczego przechodzimy próbę wielką.
— Mój ojcze, mój ojcze — całując rękę jego dodała Szklarska — wy byście ten ból mojej poczciwej przyja-