Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 2 121.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i będzie. Rozwinie się tedy akcja o ten dokument, który trudno, aby się utrzymał w znaczeniu swem. Przewidujmy najgorsze.
— Ja pójdę choćby do Trybunału — oparła się strażnikowa. — Apelować będę, niebo i ziemię poruszę, grosza nie dam.
— Pani strażnikowo! — przerwał Gliński. — Nie godzi się mścić na własnem dziecku.
— Nieposłusznem, krnąbrnem...
Obałamuconem — rzekł Gliński.
— Ale ja proces ten wygram. Chybaby w świecie sprawiedliwości nie było! — wykrzyknęła kaszląc mocno strażnikowa.
— Ja bym za to nie ręczył — reflektował Tołudziejowski.
— I skandal... ludzkie języki — dodał marszałek.
— Ale radźcież mi, proszę, jak ja inaczej postąpić mogę? — z płaczem prawie poczęła strażnikowa. — Odbierają mi córkę, chcą wyrwać majątek... a ja mam z pokorą przyjąć to i... milczeć... Nie byłabym Koiszewską!
Wszyscy zamilkli.
— Jabym radził — rzekł Gliński — córce dać wolność wyjścia za mąż tylko z tą groźbą, że jej pani strażnikowa znać niechce jako swe dziecko. Co się tyczy wiana, niech idzie wedle prawa, ale niech Tołoczko pozywa, waćpani się broń, ani grosza nie dać... w sądach pójdą delaty, odkładania, wyroki i kassaty, rozpoczynanie ab ovo, de noviter repertis, dwadzieścia lat się to ciągnąć może, a waćpani dobrodziejka nie dasz złamanego szeląga, krom tego co wezmą mecenasi.