Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 2 118.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W przyciemnionym pokoju gościnnym u pani strażnikowej trockiej, odbywał się rodzaj rady familijnej.
Kilka osób z twarzami smutnemi, otaczało biedną Koiszewską, która głowę i gardło miała podwiązane, a głos jej schrypły, ciężki, gdy się z tych chust dobywał, tak był stłumiony, iż ledwie go zblizka dosłyszeć było można.
Na stole zastygłej kawy poobiedniej szczątki i butelka omszona, stały zapomniane.
Wszyscy byli znużeni, spoglądali po sobie i oczyma się pytali siebie.
— Długoż to tam tego będzie jeszcze?
Pierwsze miejsce przy kanapie zasiadał naturalnie Gliński, który je sobie zawsze umiał przywłaszczyć.
Prawnik, mecenas Tołudziejewski, przywieziony przez niego, na krześle nieco w tył cofniętem, przez uszanowanie, siedział z włosem do góry nastrzępionym i fizjognomją wrażającą postrach, groźną i nachmurzoną.
Jeszcze dalej krył się w kątku Bujwid i dwóch ubogich krewnych milczących. Panna Szklarska i staruszki w białym czepcu z żółtemi wstążkami, obok strażnikowej naostatek mała Skrzyńska, dopełniały tego frasobliwego zgromadzenia.
Głos miał Gliński.
— Cóż tu mówić o pocponderacji i przemocy jaką na nas wywierają te familje, co sobie nad nami regimen przywłaszczyły w sprawach politycznych, gdy nawet stosunki nasze rodzinne, wolne od gwałtów nie są.
Któż pani hetmanowej polnej prosił o tę opiekę nad osobą mającą matkę i majątek, a nie potrzebu-