Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 2 068.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiosce, ale to, okrom dożywocia na wsi, nie jego własność ale syna.
Koiszewska się porwała przestraszoną.
— Syna! jakiego syna? jako żywo nigdy nikt nie mówił o synach? Więc ma syna? Miał może chyba ale umarł.
— Przepraszam panią strażnikową, syn się chowa u ciotecznej babki, oddaje go do szkół, do Połocka, chłopiec ma ni fallor, lat dziesięć.
Strażnikowa cała purpurowa z gniewu, słuchała.
— Jakże to nazwać, jak? — odezwała się — żeby słowo pisnął o synku? Więc to po prostu podejście, chciał byśmy myśleli, że to co ma i czem świeci do niego należy...
Marszałek pogładził łysinę i sapnął.
Nie zaprzeczał, ani potwierdzał tego sposobu zapatrywania się pani strażnikowej.
— Nie mogę o tem sądzić — rzekł — ale zawsze jest niedelikatność. Co się tknie majątku, moja mościa dobrodziejko, nie jest tajemnicą, że odłużony. Rotmistrz żył, popularności mu się chciało, karmił, poił, sejmikował... długów dziś przez wierzch głowy, na majątek jego wcale się nie ma co oglądać.
A! jak Boga kocham — krzyknęła impetycznie Koiszewska — córki mu nie dam. Straciłby jej posag, jak zmarnował majątek pierwszej żony! Niech sobie hetmanowa robi co chce, córkę odbiorę, zamknę, wywiozę i nie dam mu się ani zbliżyć.
— Pewno, że to będzie najrozumniejszem — rzekł Gliński — ale i to pewna, że z hetmanową pani będziesz miała przejście ciężkie. Obawiam się czy rzeczy nie za daleko zaszły. Naszą panią hetmanową