Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 2 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt go tu zdradzać nie myślał, ale położenie było, bądź co bądź, nie do zazdrości i przed zaręczynami wyspowiadać się było potrzeba pani strażnikowej.
Nie był pewnym czy i panny ten synaczek, pono dziesięcioletni nie zrazi.
W czasie tych zabiegów, rad zapomniał co go jeszcze czekało, ale teraz, gdy termin się zbliżał, strach go taki ogarniał i wstyd jakiś, że głowę od tego tracił.
Wiadoma rzecz, czem się w takich razach, za owych czasów leczyć byli zwykli, ci którym ból serdeczny dokuczał. Zapijano frasunek...
Tołoczko nie lubił pić, a no teraz bezwiednie prawie ciągle za kieliszek chwytał.
Chodził jak błędny, oczy mu wpadły, kaszlać zaczął i gdy mu hetmanowa szczęścia winszowała, wzdychał jak kowalskie miechy. Żal brał patrzeć na niego.
Panna zaś przeciwnie, raz postanowiwszy wyjść za niego, z myślą się tą oswajała, godziła i wesołą była jak nigdy. Tołoczce zaś wyrzucała, że chodził jak z krzyża zdjęty i zdawał się żałować chyba tego co uczynił.
Męcząc się po dniach i nocach, naostatek, gdy mu hetmanowa wymawiała też jego frasunek, wybuchnął.
— Żeby pani hetmanowa wiedziała, co ja mam za troskę, toby mi nie wyrzucała, że się śmiać nie mogę.
— Jeżeli nie wiem, a powinnam, czyjaż wina? — odparła księżna.
— A! moja wina! moja wina! moja bardzo wielka