Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 155.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do godziny dziesiątej ksiądz Krasiński uprosił sobie u księcia, iż czekać będzie, bo jeszcze sobie pochlebiał, że Czartoryskich do porozumienia nakłoni.
W kardynalji tymczasem podawano śniadanie, a książe z podkomorzym, ze swymi przyjaciółmi i hetmanem Sapiehą, w pogotowiu był do wyjazdu.
Fantazja tego dnia skłoniła go do włożenia na uroczystość tę, nie paradnego stroju, ale starego ubioru województwa wileńskiego, który oznaczać miał, iż długie pokolenia Radziwiłłów w województwie tem przodowały na krześle wojewodzińskiem.
Delję tylko miał nową, rysiami podbitą z karbunkułem pod szyją, djamentami gorejącym, takąż drugą spinkę, jakoby dziesięć tysięcy czerwonych złotych wartującą u kity na czapce.
Twarz przybrał wesołą niby, ale pod tą maską, widać było gorycz, gniew i wzburzoną dumę.
Wyrazy manifestu odczytanego w kościele, chodziły mu po głowie i powtarzały się dokuczliwie.
Dziesiąta biła, gdy na znak dany, wszyscy otaczający księcia, ruszyli na konie i do powozów.
Sam wojewoda jechał konno, mając za sobą paradną sześciokonną karetę złocistą, otoczony dworem, wojskiem, służbą najrozmaitszej broni i barwy.
Kawalkata była ogromna, ludzi mnóstwo, wojska na kupki podzielonego mnogość wielka. Ponieważ się spodziewano czegoś i obawiano, gawiedź niezmiernie liczna zalegała ulice, place, podwórza i okna domostw.
Niektóre kamienice, w których stali przyjaciele i adherenci znani Czartoryskich, bramy miały pozamykane, okienice pozaciągane i wyglądały jak wymarłe.