Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 112.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzała na starostę, pochwyciła Poniatowskiego i porzucając Branickiego samego, zdobycz uniosła z sobą do gabinetu.
Zły i kwaśny ciągnął za niemi Branicki.
— Cóż to za szczęście — szczebiotała paląc go oczyma księżna — iż pan stolnik raczyłeś nas sobie przypomnieć. Doprawdy! nie wiem jak mu dziękować... i gdzie ten dzień zapisać.
— Ja wiem, że go na wdzięcznem sercu zapiszę — odparł Poniatowski. — Jestem tak nieświadomy obyczaju, godzin, iż nie śmiałem pochlebić sobie, abym miał szczęście zastać panią hetmanowę. Sprzeczałem się o to ze starostą.
— Który utrzymywał, że mnie niema? nieprawdaż — śmiejąc się złośliwie, zawołała księżna. — Ale co innego u pani wojewodzicowej, która jest przesycona towarzystwem i może sobie pozwolić nie przyjmować, gdy ją kto odwiedzić raczy. Ja jestem tak spragniona żyjąc na pustyni...
— Pustyni! — podchwycił starosta — ale sąsiedztwo liczne mają państwo i bardzo dystyngowane.
Na tę uwagę nie odpowiedziała hetmanowa, zalotnym uśmiechem wabiąc Poniatowskiego, któremu żywo coś szeptać zaczęła.
Stolnik też się zapomniał. Oboje wdawszy się w cichą, poufną rozmowę, oddalili się od niego i pozostawili go w pustym salonie na pokucie.
Musiał więc starosta przypatrywać się ogromnemu portretowi Lwa Sapiehy, w karmazynowej delji stojącego u stołu, na którym leżał przywilej z przywiesistą pieczęcią.
Mało go to bawić musiało, gdyż odchrząkiwał ciągle,