Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ujął go pod rękę.
Tuż był przyciemniony gabinet, który tylko oświecała jedna alabastrowa lampa. Nie było w nim nikogo, oprócz Morawskiego koniuszego, który drzemał.
— A cóż panie kochanku? co? — zaczął książe. — Czego oni chcą? szybki z okna, czy kafelka z pieca?
— Jeszcze nie wiemy — rzekł biskup — ale nareszcie mamy obietnice, że jutro swe żądanie do mnie przyniosą, gdzie książe będzie łaskaw posłać kogo od siebie, aby mógł się ułożyć.
— Tak to łatwo — zamruczał książe i zadumał się chwilę. — Różne to są konsyderacje. Trybunału w ich ręce dać nie mogę. Majeritas przy mnie musi być, ale niemiłych im ludzi gotówem sakryfikować. Rossjan bym sobie na kark nie rad, a Puczkow mi siano i owies może wszystek wyjeść. Bić się też, gdyby z Sasami z Niemcami, to tam jeszcze pół biedy, ale ze swemi... Koniec końców, coś się im ustąpi, ale sza! sza!
Palec przyłożył do ust książe.
— W jakiem-że oni usposobieniu.
Skrzywił się biskup.
— Książe kanclerz twardy — rzekł.
— Im słabszy będzie, tym stwardnieje mocniej — wtrącił wojewoda.
— Kogo książe pośle? — spytał Krasiński.
Wojewoda utopił wzrok w podłogę, jakby na niej kogoś szukał.
— Na węzełki chyba pociągnę — rzekł — sam nie wiem. Zobaczę.
Krasiński nie nalegał już, po kilkakroć powtórzył godzinę i miejsce w klasztorze oznaczone.