Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 085.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niema nikogo!
Nie było nikogo. Wszedł Nietyksza podkomorzy, który prywatny interes miał do wojewody, a o zjeździe wcale nie wiedział. Musiano go schować za parawan, aby przybywających nie spłoszył.
Rdułkowski wniósł aby dla odwilżenia ust pośredników, kazać przynieść wina. Książe coś zamruczał tylko.
Biskup Kamieniecki, żywego wielce temperamentu, czerwieniejąc i blednąc ciągle na zegarek spozierał, a zęby mu się ścinały z gniewu, który w sobie tłumił.
Najmniejszy ruch, szelest zwracał oczy wszystkich na drzwi, które stały dotąd nieporuszone. Książe baraszkował z Nietykszą.
Następny kwadrans wydał się wiekiem. Brzostowski na pozór spokojny siedział u okna i patrzał w ulicę, z obojętnością doskonale udaną. Krasińskiemu gdyby nawet chciał, tego chłodu, odegraćby się nie powiodło. Nie taił się z temperamentem, a że doprowadzenie do tych układów wiele czasu i trudu poświęcił, podanie w wątpliwość skuteczność starań jego, wprawiało go w niewysłowione rozdrażnienie i gniew prawie.
Zdawało mu się, że miejsce za zgodą wspólną oznaczone zostało, i że przybycie nie powinno było, ulegać kwestji.
Spojrzał na towarzysza, który obojętnie bawił się sznurkiem od firanki.
Zbliżył się po kasztelana.
— Pół do czwartej! — szepnął.
— Pół do czwartej — potwierdził Brzostowski —