Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 021.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starzał od tej bawełny, w którą go Brühl obwijał tak starannie.
Oczy jego zgasłe nic nie miały blasku, usta blade uśmiechać się oduczyły prawie, policzki były nabrzękłe i obwisłe, powieki jakby napuchłe, całe ciało ociężałe zdawało się obsuwać i opadać ku ziemi.
Często usypiał siedząc, a ziewał, nawet gdy Faustyna śpiewała — i czoło dawniej wygładzone marszczyło się i fałdowało jak u prostego biedaka.
Z po za uśmiechu, który nałogowo się zjawiał na jego twarzy i ustach, wyglądał strach jakiś i okrutna tęsknica, której nic nakarmić nie mogło.
Spoglądał z obawą nawet na Brühla, którego kochał i bez którego żyć by nie mógł.
Wyjazd był postanowiony, w Dreznie oczekiwano, ale jak tu było tę Polską Rzeczpospolitę rozkołysaną, swawolną, porzucić na łaskę i niełaskę Czartoryskich i Radziwiłłów.
Nie można było zaręczyć wszakże, czy Król myślał o przyszłym Trybunale, który się tak burzliwym obiecywał jak był Wileński, czy o chybionym strzale do sarny, czy o operze, którą dla niego w Dreźnie, na nowym teatrze, obiecywano.
Miałaż to być Semiramis czy Artemiza?
Wsparty na ręku głęboko się zaciekał co to problema?! z którego rozwiązania czyniono mu niespodziankę.
U progu stał Brühl — ale to był też cień tego Brühla, który w przededniu wojny świeży, wesół, rumiany, pachnący — przynosił Augustowi na twarzy i w ustach zapewnienie szczęśliwego i swobodnego panowania!