Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 019.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W stolicy cień jeszcze jakiś władcy czasem czuć się dawał, dalej za rogatkami tylu było panów ilu magnatów nimi być chciało. I były państwa Czartoryskich, Flemingów, Brühla, Potockich, Radziwiłłów, Ogińskich, Lubomirskich, lub skojarzonych małżeństwy i pokrewieństwy.
Na każdy sejmik ciągnęły obozy, na każdym się rozpoczynała wojna, często przelewała krew, i zwyciężeni uchodzili do domów, wpisując do akt stosy manifestów.
Nigdy tyle papieru nie zapisano napróżno. Siła rządziła i robiła co chciała, ale w papierów ważność i znaczenie wierzono święcie.
Pisano jak mówiono i pito bez miary. Każdy sejmik kończył się manifestem, każdy Sejm nim zrywał. Każda czynność nim groziła, — a kto umiał wykrętnie piórem władać jak szablą, ten torował sobie drogę łatwo na świecie.
Stylu nie wymagano, ale zwinności myśli i giętkości sofizmatów. Kto umiał władać konstytucjami, korrektorami, studentami ten stał górą.
W ostatnim razie dopiero gdy nie stało argumentów, szabla je zastępowała.
Był wieczór, król w swoim gabinecie czekając na światło, odpoczywał w szlafrokujedwabnym, tureckim, lekkiem futerkiem podbitym, z fajką dopalającą się w ustach. Naprzeciw niego na ścianie, nie wysoko wisiała ukochana Magdalena pokutująca, otoczona ramką, srebrną pozłacaną i wysadzaną kamieniami drogiemi. Magdalenie zbyt do twarzy nie było w tej oprawie, ale ona dotykalnie świadczyła o czci jaką J. K. Mość miał dla arcydzieła.