Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 267.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieczerzy był przygotowany, a spostrzegł w drugiej komorze słabe światełko, boleśnie go dotknął los kobiety...
Szedł zwolna... Femka usłyszała kroki i wyszła naprzeciw niego.
Pokłoniła mu się do kolan z płaczem.
— O panie! panie! ratuj nas! ratuj!
Królowa tego nie przeżyje...
Szepcząc coś niewyraźnie prowadziła go do niej. Leżała nierozdziawszy się, w sukniach podróżnych, blada i zmieniona do niepoznania, piękna Sonka... Napróżno obcierała łzy i tłumiła jęki, srogi żal nie dawał jej spoczynku.
Wyciągnęła rękę do nadchodzącego... Marszałek stał przed nią, pokorny, przemówić nie śmiejąc.
Milczenie jego tłumaczyła przytomność Femki, królowa kazała się jej oddalić i powoli z łoża się podniosła. Z rękami załamanemi zbliżyła się do marszałka.
— O! ja nieszczęśliwa! — zawołała łkając — na to mi on dał koronę... na to, aby mnie okryć sromotą... I nikt, nikt nie przyjdzie mi na ratunek! Zaprzysiągł się zgubić mnie Witold...
O! niechbym umarła wprzódy...
Zbigniew z Brzezia przerwał.
— Miłościwa pani — odparł — nie umierać r zeba, ale żyć, aby tę potwarz zmyć. My wszy-