Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 261.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżył się do Jaszka.
— Królowę Witold oskarżył, że niewierną się stała, a nas, że my jesteśmy ulubieńcami królowej. Już za nami gonią, aby nas do więzienia rzucić...
Osłupieli słuchający. Dwaj Szczekocińscy, chłopcy pieszczone i, choć im na męztwieby nie zbywało w boju, trwożące się ciemnicą, kaźnią i sądem, porwali się nie pytając więcej do swych koni.
Jaszko z Koniecpola stał uszom nie wierząc.
— Oszalałeś? zkądże ci to? — zapytał.
— Nie pytaj! — ofuknął go Hincza, który już strzemienia szukał po ciemku, i zabierał się konia dosiadać. — Chcesz wierzyć, dobrze... nie, nie. Miłe ci życie i zdrowie, uciekaj... wolisz się zdać na łaskę siepaczy, wola twoja. Ja bodaj na Węgry, do Czech, do djabła ujadę, aby mi stawów nie wyciągano. Królowa okaże swą niewinność, naówczas będęli żyw, powrócę.
To mówiąc i nie mając już ochoty do rozprawiania, Hincza siodła dopadłszy, konia ściągnął batem, i tylnemi drzwiami z gospody się wydobył. Stał chwilę oszołomiony, nie wiedząc w którą jechać stronę, aby nie wpaść na ludzi Witoldowych i po krótkiem wahaniu na konia się zdawszy, choć ten nazad do gospody zawracał, na wieś wyjechał, a pierwszą ścieżyną, jaką napadł, puścił się w lasy.