Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 257.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wcale, o własnym nawet zapomniał, na oczach mu stanęła nieszczęśliwa królowa.
Co miał począć? Ona uchodzić nie mogła, jej oznajmić nawet o niebezpieczeństwie nie było podobna... Popłoch rzucić zawczasu między kobiety, kto wie czy się godziło i przydało na co?
Siebie i towarzyszów swych niewinnymi znał, ale co tu miała pomódz niewinność, gdy groziły męki i pytki? Hincza wiedział i widział, jak w sądach prawdy się dowiadywano. Ciarki po nim przeszły.
Uciekać? to znaczyło podać się w winy podejrzenie, lecz na pierwszy ogień się nastręczyć? Hincza sparł się o płot, oczy w ziemię wlepił i choć Kormaniec pociągnął za rękaw powtarzając swoje.
— Uchodź, pókiś cały... uchodź — tak mu się w głowie zamąciło, iż nie wiedział sam, co z sobą, co z drugimi poczynać.
Wszystkim ujść?? znaczyło i królowę nastraszyć i sobie ucieczkę utrudnić... Zostawić na łup towarzyszów, cześć i sumienie nie dozwalało...
— Bóg świadek — zawołał — to potwarz, to kłam bezczelny... Królowa niewinna, my czyści.
Ala gniew króla i Witolda! — przerwał Kormaniec — pytać nie będą... dacie gardło... głodem zmorzą... Uchodź...