Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sadziwszy się nań, zbóje opadli, na grosz łakomi. Kormaniec, poczciwy człek, przywiązał się do Hinczy potem tak, iż mu niemal jak pies służył. A był Rusin, ale spolaczały, dobrego serca, prostoty wielkiej i choć wydawał się jakby czterech zliczyć nie umiał, chłopski rozum miał wielki.
Zjawienie się Kormańca nie byłoby dziwnem, gdyby nie to, że się tak sobą taił. Na gońcu, chociaż silnym i nawykłym do podróży a wytrzymałym, widać było znużenie niezmierne.
Wyprowadziwszy zaułkiem Hinczę za gospodę, nie mówiąc nic, nie odpowiedziawszy na zapytanie, Rusin na kawałku pustym pod płotem pokazał mu tylko leżącą szkapę, ze łbem zadartym, z bokami wciągniętemi, która przed chwilą może padła, aby już nie powstać.
W prosty ten sposób Kormaniec powiedział Hinczy, iż tak pędził spieszno, aż mu koń się tu pod płotem wyciągnął.
— Sława Bogu — rzekł tchnąwszy — iż choć nie darmo.
Hincza patrzał zdziwiony.
— Król cię posłał?
Kormaniec głową potrząsł i uderzył się w piersi dłonią szeroką.
— Ja sam się posłałem — zawołał — aby wam, a może jeszcze komu życie ocalić.
Zbladł Hincza i słowa nie mógł przemówić.