Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 232.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dla niego to zawsze nieszczęście wróżyło. Dnia tego roztargniony, nie był pewnym, zdało mu się, że się mógl omylić.
Wyjechali na szeroki, pusty gościniec, konie szły powoli. Witold nachmurzony przed siebie patrzał.
— Mów, bo mnie to piecze... coś zapowiedział — zamruczał Jagiełło.
— Dowiesz się złego aż nadto prędko — rzekł Witold — a no mężem jesteś i serce powinieneś mieć hartowne, niech cię to nie zatrważa zbytnio. Na wszystko poradzimy.
Jagiełło słuchał, nie mówiąc słowa, spluwał i rzucał coś po za siebie. Twarz jego wczoraj rozpogodzona, ciemniała i nabierała wyrazu zgrzybiałej starości.
— Dałem ci sam Sonkę — odezwał się Witold — masz ją z mojej ręki, jam winien, i dla tego ratować cię chcę.
Ona cię zdradza.
Król krzyknął i powstrzymał konia.
— Kłamstwem to jest. Sonka!
— Słuchaj, bądź cierpliwy i mężny — przerwał książe. — Na wiatr nigdy nie mówię słowa. Patrzyłem na ciebie, szpiegowałem, wiem i jestem pewnym, że ona ci jest niewierną.
Bladość żółta okryła twarz Jagiełły, głos zamarł mu w ustach i ledwie mógł wyjąknąć.
— Mów, mów wszystko!