Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 158.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biesław ze Szczekocin, wszyscy się słowem związali, iż ze Straszem znać się, ani obcować nie będą.
— Myśmy słudzy królowej, przeciwko której on śmiał bluźnić — mówił Hincza — a przebaczyć mu tego nie możemy.
Za przykładem tych kilku młodych co tu rej wiedli, na dane hasło, inni też zamkowi urzędnicy, komornicy, starsza służba poczęła od Odrowąża tak stronić, tyłem się doń zwracał, nie słuchać pozdrowień, ani patrzeć nań, że gdy szedł lub powracał od królewnej, słowa do nikogo nie mógł przemówić, a nikt się nie odezwał do niego.
Jak od zapowietrzonego uchodzili wszyscy. W Straszu się zburzyła krew, ale co miał czynić? Jedno zostawało, lub wynosić się ze dworu, albo szukać zaczepki i raz się rozprawić. Ostatnie zdawało się nieuniknione. Musiał jednak Strasz w mieście przydybać którego z winowajców, bo na zamku korda dobyć nie było bezpiecznie. Kto pierwszy się tego dopuścił, temuby nie uszło płazem.
Czatował więc około tych piwnic i browarów, do których czasem młódź przychodziła aby w zakazane kości grywać.
Hincza, Pietrasz ze Szczekocin, i Jan z Koniecpola siedzieli dnia jednego u Stana przy Grodzkiej ulicy, gdy Strasz wpadł do izby, może nie wiedząc ilu ich tam było.