Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 027.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbył, bo w końcu nie upilnuję, a lada złodziejowi bym cię dać nie chciał.
Sonka ramionami ruszyła, poprawiła włosy. Witold jadł spokojnie i mówił powoli.
— Żebyś ty przynajmniej wdzięczną była za to, że cię tu jako własne chowałem dziecko. No? skarżyć się na mnie nie powinnaś?
— Albo się skarżę?
— Hodowaliśmy cię troskliwie, Anna na ręku nosiła.
Popatrzał na nią, ona wziąwszy ze stołu jabłko, gryzła ogonek jego w ustach zadumana. Coś jej po głowie chodziło.
Wtem Witold, poważniejąc stopniowo, rzekł do niej.
— Dość bajania. Sonka! słuchaj mnie dobrze, chcę cię wydać za mąż?
Dziewczę krzyknęło, ale trudno było rozeznać w tym głosie radość czy przestrach go wywołał. Oczyma zalotnemi a ciekawemi Sonka, nic nie mówiąc, pytać się zdawała.
— Za kogo?
— Żebyś ty rozum miała! do nógbyś mi paść powinna — aleś ty na pół dziecko, pół latawica.
Dziewczę nogą tupnęło.
— Mówże za kogo??
Witold kazał czekać długo, ważył coś.
— No — rzekł — jak przystało, za starego...