Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ubrany w kaftan ciemny podpasany, po domowemu, bez ozdób żadnych, z włosem długim na ramiona rozrzuconym, siedział w ręku trzymając kawał mięsa pieczonego i nóż. Niósł do ust ten posiłek, gdy Sonka się w progu pokazała.
Bystro spojrzał na nią.
— Sonka! — zawołał. Kazałem cię szukać po zamku, gdzie się ty kryjesz po komorach, latawico? Myślałem, że bojar jaki rozmiłowany poniósł cię już na rumaku, ale jabym się sam za nim w pogoń puścił może. Kto wie? albobym pobłogosławił na drogę?
— Doprawdy? — odparło dziewczę śmiało — tak ja dla was mało warta, że nie wiecie.
— Ale ty wiesz, sroczko zła, że ja na ciebie i twoje oczy paskudne patrzeć lubię — rzekł Witold — tylko, już mi się sprzykrzyło pilnować latawicy, która w gnieździe usiedzieć nie może. Wolałbym opiekę oddać innemu.
Sonka tymczasem, gdy to mówił, zbliżyła się do stołu, sparła na nim, i śmiało patrzała mu w oczy.
— A pocożeście mnie szukać kazali? — spytała.
— Żeby wyłajać — rzekł Witold, ale nie zbyt surowym głosem i z półuśmiechem na ustach. — Wyrosły ci skrzydła, latasz i rwiesz się, szczególniej gdzie młodzież się kręci. Radbym się po-