Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 268.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cisza wielka zaległa salę...
Mielsztyński skoczył z ławy... Byłby może na tem skończył, zemsty szukając gdzieindziej, gdyby nie Strasz... Szli powoli ku drzwiom.
— Cóż? na tem ma być koniec? — krzyknął — albo to kościoła nie ma, w którem oni wszyscy będą i swego pędraka tam sprowadzą. Nie możemy to iść do kościoła tak im krzyczeć nad uszami jak tutaj?
Spytek nie chciał się mniej odważnym okażać. Stanął.
— Idźmy do kościoła! — zawołał.
— Ja nie pójdę — rzekł zimno Zbąski. — Dopóki mój głos słyszanym być mógł i usłuchanym, mówiłem chętnie, i widzieliście, że się ich nie uląkłem, ale próżnej wrzawy jak ulicznik pijany czynić nie będę.
Strasz się obraził.
— Na takich bezwstydnych ludzi i kamieniami i słowami ciskać wolno — zakrzyczał. — Niech wiedzą, że się ich nie lękamy i nie ustępujemy...
Spytek nie dał się odwieść Zbąskiemu, wyszli razem w dziedziniec, spiesząc, aby się wcisnąć do kościoła, który już był pełen.
Tymczasem krużgankami duchowieństwo i senatorowie wiedli już przybranego w szaty duchowne królewicza, albę, dalmatykę, humerał, sandały, manipularz, stułę i złocistą kapę zwierzchnią, do