Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 191.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niekiedy wyrwało mu się energicznie przekleństwo, lecz nie chciał przerywać wątku i z coraz żywszem zajęciem pędził do końca, który go oburzył i poruszył nad wyraz wszelki.
— Na uczciwość, żem w porę przybył zawołał; no, cobyście byli poradzili bezemnie tutaj w tym chaosie miasta, gdzie intryganci w gatunku pana barona Tepera jeszcze nie do samych najgorszych się liczą! A ta kobieta tu siedzi i ma stosunki, przyjaciół, i spodziewa się pewnie zagarnąć sierocie mienie... Cóż taki poczciwy Tyszko, weredyk, mógł uczynić? połajać, postękać i pójść z niczem. Ja — chybaby Pan Bóg niełaskaw, rady sobie tu dam... Oni mnie znają, że par donu nie daję. Może Laura być spokojna... święcie obowiązków dopełnię...
Stary Eliasz chociaż nieznajomy, przyszedł ręce wojewody całować.
— A! to tyś pieniądze uratował? zapytał go pedogryk...
Głową tylko kiwnął.
— Pójdźże, niech cię uścisnę, poczciwości ty moja!..
Dziwnie to wszystko było rozczulające i miłe. Wojewoda, choć go tak krótko znano, był dla nich jakby od wieków znajomym, bo z jego charakterem i sercem na dłoni długiego nie potrzeba było czasu, aby go zrozumieć i pokochać. Powierzchowność nie obiecywała tego co się w człowieku mieściło: skorupa była szorstka, dusza piękna i czysta.
Dopiero w godzinę może spojrzawszy na zegar wiszący przy ścianie, wojewoda się w kolano uderzył dłonią.
— Patrzajcie acaństwo! a toć ja nic nie jadłem!