Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 159.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

re dymy, które unosiły się szeroko nad lasami, a zgorzeliznę w lesie silnie czuć było. Aron, Eliasz i wszyscy w milczeniu, ze łzami w oczach patrzali na ten pożar, wiedząc co się pali...
Około dziesiątej rano, nadbiegł konno wnuk Arona...
Rzucili się wszyscy ku niemu...
Opowiadał, iż nad ranem nie wiedzieć z jakiego powodu powstał na zamku pożar dziwny, bo zdawał się z lochów pochodzić. Wszystkiemi otworami ich buchały najprzód dymy, potem płomienie... Od nich zajęła się brama mieszkalna, stajnie, potem nawet zabudowania folwarczne... a nie było komu ratować, bo nikt do ognia iść nie chciał. Będziewicz ze swojemi kilku Smołochowcami, ledwie swoje węzełki mógł uratować... Z mieszkania pańskiego, na którem już był dach runął, zostały, jak mówił posłaniec, mury tylko...
W wielu miejscach sklepienia się pozawalały i zionęły ogniem... Groby także miały być spalone, a w miejscu, gdzie były ogródki Laury, pozapadała ziemia, i wygorzały jamy głębokie...
Ludzie smołochowscy w pierwszem popłochu chcieli uchodzić do domu, ledwie ich Będziewicz powstrzymał.
Bito we dzwony w kościele i w cerkwi, bo plebania też była zagrożona, i tu zebrała się kupka ludzi na ratunek probostwa i kościoła, ale do dworu nikt iść nie chciał.
Będziewiczowi stary jeden wprost powiedział:
— A po co? Stary nasz pan poczciwy nie żyje, panienki naszej nie ma, dla przybłędów co majątek zrabowali i przywłaszczyli, mamy dach ratować? Bodaj i oni tak z dymem poszli jak to, co nam było drogie!