Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 130.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja z ojcem, wymówiła Laura umyślnie wybitnie wymieniając ojca — mieszkam...
Powiedziała adres po cichu.
— To znaczy, rzekł uszczęśliwiony Georges, że mi wolno będzie?
— Wolno przyjść jeśli się pan nie boisz tego, że go zamęczę poruczeniami, nie nadgrodzę nawet uśmiechem bom ten w drodze straciła.
To mówiąc siedli do powozu. Georges popatrzał na szczęśliwego Bogusławskiego i odszedł powoli. W tem z okna wychyliła się Laura.
— Kawalerze Georges — ja niewdzięczna! zapomniałam o Muni? Co się z nią dzieje?
— Tęskni do pani... jak...
Konie ruszyły i resztę słów wiatr uniósł.
Do dworku pana Tyszki na końcu Nowego Świata był spory kawał drogi. Dwór i ogród leżały w tej już części ulicy, która się zabudowywać zaczynała, i wyglądała na podziw cudzoziemcom osobliwszem zbiorowiskiem najnędzniejszych chat i najwspanialszych gmachów otoczonych rusztowaniami, albo ledwie z nich rozpowitych... Był to embrjon ulicy, w którym jak gangliony w polipie skupiały życie te kamienice nowe. Przed wielu z nich leżały jeszcze stosy drzewa, tarcice, cegły, gzemsy kamienne z daleka sprowadzane... u innych kolumny, które miały odziać się tynkiem, w koszulach z trzciny i drzewa, przedstawiały się w negliżu — niektóre już były skończone a niezamieszkane, największa liczba porzucona wśród roboty była nowiuteńką ruiną, bo rzadko które domostwo przerwane tak na lat kilka, słomą nawet pokryto... Widok więc był dziwny: chat wklęsłych w ziemię, dworków ledwie od niej