Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale dziesięć lat! dziesięć lat! dobrodziejko moja! Na mężczyznie nie wielką to czyni różnicę — lecz na kobietach...
— Książę mnie znajdujesz tak zmienioną? spytała urażona Dobkowa.
— A jakżebym mógł o tem sądzić, kiedy nie pamiętam ani owych wieczorów, ani jej wyglądania naówczas? odparł flegmatycznie książę. Oczy mam złe, a pamięć najgorszą.
— Pozostaje mi więc tylko pożegnać...
— A wiesz asińdźka, co się z jedną z tych trzech jej i moich przyjaciółek stało? dołożył śmiejąc się, poszła z jakimś szarlatanem co proroka udawał! a takie miała śliczne oczy czarne!
Dobkowa już i słuchać nie chciała.
— Nie gniewaj się, moja starościno! począł książę, widząc obrażoną jejmość, ja w interesa wdawać się nie mogę, pieniędzy nie mam... i nie lubię kłopotów... a jeszcze z arjanami do czynienia mieć! Wszyscy teraz dyssydenci mają wysoką protekcję, której się ja narażać nie myślę.
Starościna już u drzwi była, książę ziewając ją żegnał i mruczał do siebie:
— Gdyby przyszło wszystkie dawne przyjaciółki protegować! dopierobym miał robotę! A ręczę, że mi się przypytuje daremnie, bo nic sobie podobnego nie przypominam. Muszę zobaczyć na regestrze...
Regestr ten znajomości księcia, utrzymywany przez niego i na klucz zamknięty... istniał w istocie od lat kilkunastu, i był jedyną pozostałością, którą potem rodzina po nim odziedziczyła.
Zawiedziona z tej strony w nadziejach swych piękna