Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 104.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ta dawno z domu uciekła...
— I cóż się z nimi stało?
— Jak w wodę wpadli! Prawdopodobnie więcej się nie pokażą, musieli zbiedz za granicę... Oto com przeszła...
— No — ale majątek ci został, śliczna pani, odezwał się Sapora.
— To prawda, lecz cóż to jest administracja? dodała Dobkowa, ja się chcę starać, aby go dostać kadukiem...
Generał już jakby zrozumiawszy dla czego na wieczerzę był proszony i takiem wygorsowaniem przyjmowany — zamilkł.
— To trudna rzecz, odezwał się, patrząc na swe pończochy.
Starościna uśmiechnęła się. W tej chwili dano znać o wieczerzy, i generał podawszy jej rękę, poprowadził do świetnie zastawionego stołu. Na widok ostryg, i to jeszcze w takiej obfitości, uśmiechnęły mu się lica.
— Królowo moja, długo tu bawisz? zapytał.
— Sama nie wiem; a ty panie generale?
— A ja — krótko! westchnął Sapora, niestety! ten czas jeszcze mi się krótszym wyda przy ślicznej Sabinie, z którąby wieczność stała się minutą!
Spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Ostrygi doskonałe! słowo daję, nie jadłem u hetmana B... lepszych! Jak świeże!... A ty, królowo?
— Ja nie jadam ich!
— Szkoda! takiej delikatności przysmak!
Rotmistrz wino nalewał, generał go postrzegł i zaczął mu się przypatrywać natrętnie.
Rotmistrz mu się skłonił.